Kilka dni temu spadł u nas pierwszy śnieg. Nadal pada. Puszcza wygląda bajecznie. No i w związku z tym taka sytuacja. Wstaję w sobotę rano i widzę jabłonkę, której gałęzie prawie dotykają ziemi. Drzewom jest coraz ciężej, a to oznacza, że lada moment słabsze zaczną się łamać. Jeżeli zaczną się łamać, to pewnie nie będziemy mieli dojazdu i prądu.
Idziemy "na zwiad". W naszym kawałku lasu aż osiem drzew spadło na drogę, a to zaledwie kilkadziesiąt metrów z pięciokilometrowego dojazdu przez puszczę. Małżonek bierze piłę pod pachę i szoruje sprzątać zniszczenia. Ja wracam do domu, gdzie... nie ma prądu :). Dzwonię na pogotowie energetyczne. Sympatyczny głos automatu informuje mnie, że prądu nie będziemy mieli do 19:00. Jest 10:00.
Szybka ocena sytuacji: na szczęście już po śniadaniu i porannych czynnościach "okołociałowych". Bateria w modemie internetowym starcza na jakieś pół godziny. Zasięg telefonu znika od razu. Dom dostosowaliśmy do tego rodzaju niespodzianek. Palimy w kominku, jest kempingowa butla gazowa, woda w butelkach i wychodek vel sławojka (wiadomo, ciężko się przemóc jak mróz szczypie za pośladki, ale mus to mus ;). Jedzenie z lodówki można wynieść do ganku, gdzie jest chłodniej. Światło świec zrobi romantyczny klimat wieczorem. Przeżyjemy.
Co dalej? Trzeba zmienić plan dnia. Nagle okazuje się, że wszystko, co na dzisiaj zaplanowałam ma wtyczkę elektryczkę. Dobra, nie ma tego złego... sięgam po zapasową listę rzeczy do zrobienia, tych, które regularnie odkładam na potem: pranie, prasowanie, sprzątanie... prąd, prąd, prąd... A do tego wszystkiego jest weekend i tańszy prąd, demyt no! Jest jeszcze podwórko... do 15:00 względnie widno, to jest pomysł! Dużo ostatnio pracowałam, nie było czasu na sprzątnięcie obejścia przed zimą. W tym szale myśli zapominam, że przecież są zaspy śniegu i wszystkie doniczki, świeczniczki i inne duperele są pod tymi zaspami. Spokojnie tylko spokój może nas uratować...
Po pierwszych momentach dezorientacji w końcu się zatrzymałam i dotarło do mnie, że przecież mogę robić nic. Lepiej! Mogę robić coś przyjemnego. Mogę np. wleźć pod koc i poczytać książkę. Nie ma prądu - mam idealny argument, który wyciszy mojego wewnętrznego poganiacza (jaki to upierdliwy tyran, mówię Wam).
Jak sobie tak leżałam pod kocem przypomniało mi się, że przecież uwielbiam porządne opady śniegu, które zwalniają nasze tempo. Natura przejmuje kontrolę nad światem i człowieczki mogą sobie wtedy najwyżej popatrzeć na ładne widoki za oknem.
Taaaaak, wszystko fajnie, tylko ile dni można tak żyć? Jeden dzień bez prądu - przygoda. Przedłużona do dwóch dni jest nadal wesołą historią do opowiadania znajomym. Ale co dalej? Pan z elektrowni na nasze pytanie "kiedy będzie prąd?", odpowiada zrezygnowany: "nie wiem, naprawdę nie wiem." Trzeciego dnia tracimy cierpliwość i jedziemy do miasta. Panowie elektrycy zostają naszymi bohaterami tego samego dnia po południu. Słuchamy wiadomości - w Białymstoku i okolicy wciąż 3000 domów nie ma prądu. Po chwili przychodzi sms od rodziciela, że właśnie wyłączyli im światło. Teraz oni zaczynają swoją przygodę. Na szczęście była krótsza :)
Przygoda przygodą, a u nas we wsi są mieszkańcy, którzy dobrze pamiętają, jak Dworzysk został podłączony do elektryczności. I to jest dopiero zatrzymujące. Coś, co dla nas jest standardem, dla nich długo pozostawało w sferze marzeń. Dalibyście radę żyć bez prądu?
u.